Dziś rano był zjawiskowy wschód Słońca.
Na pierwszy rzut oka, całe poranne niebo zdawało się być zasnute stalą, ale w pewnym momencie na horyzoncie pojawił się niewielki, czerwony paseczek. Nie jakiś bardzo jasny, ale i nie przyćmiony. Rósł łukowato z każdą chwilą, a ja gapiłem się jak urzeczony. Pobiegłem szybko po Fujinona, bo to była jedna z tych rzadkich okazji, kiedy można nacieszyć się Słońcem bez filtrów. Wyglądało to jak na ujęciach sawanny z National Geographic, dysk falował, deformowany przez gęstą warstwę atmosfery, krawędź Słońca zaczęła tworzyć wysepki i zatoczki, łamała się, prostowała i znów wyginała w łuk. Kiedy pokazała się cała tarcza, można było bez trudu wypatrzeć na niej cztery grupy plam (z największymi 3545 i 3549, a było widać jeszcze 3553-4 oraz 3555). Chwilę później górna część czerwonego owalu zaczęła poddawać się stalowoszaremu gradientowi chmur i znów nastała depresyjna styczniowa szarość.
Plamki do identyfikacji:
źródło: SOHO